☐ „Sezamie otwórz się” – Petra – Jordania
[ngg_images source=”galleries” container_ids=”46″ display_type=”photocrati-nextgen_basic_thumbnails” override_thumbnail_settings=”0″ thumbnail_width=”240″ thumbnail_height=”160″ thumbnail_crop=”1″ images_per_page=”20″ number_of_columns=”0″ ajax_pagination=”0″ show_all_in_lightbox=”0″ use_imagebrowser_effect=”0″ show_slideshow_link=”0″ slideshow_link_text=”[Pokaz zdjęć]” order_by=”sortorder” order_direction=”ASC” returns=”included” maximum_entity_count=”500″]
Opowiem Wam bajkę prawdziwą z mojej wyprawy rowerowej po Bliskim Wschodzie z Petry. Pamiętacie bajkę o Alibabie i jego „SEZAMIE OTWORZ SIĘ” ? Kto nie zna opowieści o skarbcu ukrytym w skałach… Ja też chciałem być takim Alibabą, więc dotarłem do Petry w Jordanii przedzierając się przez góry w temperaturze dochodzącej do 50 stopni Celsjusza. Przez granicę na moście Króla Husaina też mnie Jordańczycy nie chcieli przepuścić, bo mimo, że zapłaciłem za wizę i przeprawę, to rowerem z namiotem nie mogę wjechać (bo nie wykupiłem wycieczki z hotelem). Więc przejechałem cały Izrael do drugiego przejścia w okolicach Eliatu i tu nocą nie afiszując się rowerem cicho przejechałem. Po dotarciu do miasta, w oczekiwaniu na otwarcie starożytnego kompleksu rozbiłem namiot na takich tarasach skalnych w okolicznych wzgórzach.
Siedzącego przy namiocie z kubkiem zupy odwiedził mnie ryś stepowy – karakal, który wyglądał mniej więcej tak. Zamarłem z przerażenia czyżby moja bajka miała się skończyć zanim się zaczęła?? Ale nie. Karakal nie był zainteresowany mną, ani moją zupką. Popatrzył na mnie, a ja na jego i poleciał polować na skałach. Rankiem schowałem rower w chaszczach i poszedłem na zwiedzanie. Pod bramą mimo bardzo drogich biletów towarzyszyły mi tłumy turystów.
Teraz Sezam otwiera się dla wszystkich, ale nie zawsze tak było. Dla świata zachodniego Petrę odkrył szwajcarski arabista Johann Ludwig Burckhardt, który w roku 1812 wyjechał do obecnej Jordanii pod patronatem londyńskiego stowarzyszenia dla promocji archeologii w Afryce. Podając się za szejka naftowego, zdołał przechytrzyć Arabów (znakomicie znał ich język), którzy odkryli przed nim od wieków skrywaną tajemnicę. Doprowadzili Szwajcara do miasta jedną z trzech tajemnych dróg. Burckhardt udawał, że zamierza złożyć ofiarę na grobie Aarona, który do dziś jeszcze znajduje się w Petrze. Ja nie musiałem uciekać się do takich podstępów, ale i tak czułem się jak wielki odkrywca Baśniowej Krainy. Wąwozem As-Siq o długości 1,5km i głębokości do 200 m przedzierałem się przez kolorowe ściany, aż nagle w najwęższym miejscu zobaczyłem Skarbiec Faraona – niesamowitą budowlę wyłaniającą się na zakończeniu szczeliny. Gdy zrobiłem zdjęcia razem z innymi turystami i odgoniłem naciągaczy to swoim zwyczajem przystąpiłem do zaglądania w każdą dziurę. I warto było. Bo poza tą wielka wspaniałą wykutą w skale fasadą nic nie było. W środku jedynie jedno pomieszczenie. Okazało się, ze to tylko grobowiec. Nie było skarbów ani w nim , ani w następnych. Wielkie fasady kryły w środku niewielkie puste katakumby. To Arabowie przez wieki wymyślali bajki o skarbach faraona, jego córki i dostojników. Lecz prawda historyczna jest taka, że tu od 3 wieku przed Chrystusem kwitła stolica koczowniczego ludu Nabatejczyków. Wybrali to miejsce ze względu na dostęp do wody z rzeki Wadi Musa. Bezpieczeństwo zapewniały skały. Koczownicze plemiona najpierw tu rozstawiały namioty potem w latach świetności powstawało całe miasto z domami, sklepami, teatrem na 4 tys. osób. Świetność swą zawdzięczali położeniu na szlaku karawan z Indii, Egiptu, Arabii. Pewnie tu wędrowali Trzej Królowie ze złotem, kadzidłem i mirrą. Ja w górach na pograniczu Omanu i Jemenu byłem i pokazywano mi w jakich niedostępnych miejscach rośnie krzew kadzidlaka, dlatego
wiem że te krople żywicy miały wartość większą od złota.
Miasto dzięki swojemu bogactwu opierało się różnym najazdom. 300 talentów złota starczyło by i rzymianie nie podbijali miasta ( jeden talent to taka gąska wykonana ze złota). Nabatejczycy potem sami zawarli polityczny sojusz z Rzymem. W centrum miasta widać resztki budowli antycznych. By coś się dowiedzieć dołączyłem do wycieczki ze Stanów. Wędrowałem z nimi słuchając o przeplatających się dziejach. Na koniec moja cierpliwość została nagrodzona, bo zaproszono mnie do wspólnego zdjęcia. Oni mieli zwyczaj fotografować się ze swoją lokalną gazetką, więc taką na zdjęciu trzymam i ja. Potem powędrowałem dalej stromą trasą w górę. Napotkani Beduini żyjący w ruinach miasta oferowali mi „oryginalne” monety, na co nie dawałem się nabrać. Ale sam dałem pieniądze starej kobiecie. Pięknie ubrana w suknie zdobioną cekinami, ciągnęła swój dobytek na osiołku, a największy skarb niosła w „torebce” pod pachą. Nie narzekała na słońce, nie wyciągała ręki po jałmużnę. Dumna córa pradawnego królestwa, za pieniądze podziękowała nieśmiałym uśmiechem. A ja wędrowałem dalej i wyżej. Najpierw schodami dotarłem do czterech okazałych grobowców królewskich zwanych Urny, Jedwabny, Koryncki i Pałacowy. Wykonane iście po królewsku w mieniącej się kolorami skale. W największym z nich Pałacowym była komnata wielkości sali balowej służąca do odprawiania wielkich uroczystości pogrzebowych. Zaglądałem do wszystkich katakumb, ale i tu nic nie było w środku. Może splądrowali je rabusie już dawno przed wiekami bo archeolodzy w żadnym z grobowców nie znaleźli żadnych szczątków ludzkich?
A ja dalej się wspinałem by po godzinie dotrzeć do największej tutejszej budowli zwanej klasztorem. Budynek o wymiarach 47 m szerokości i 51 m długości robił oszałamiające wrażenie. Wykuty w skale w II w.n.e. Porażał ogromem włożonej w to pracy. Nasycony oglądaniem budowli pstryknąłem fotki i powędrowałem na najwyższe wzgórza. Tam na górze siedziałem i patrzałem na piękno okolicznej przyrody. Bo to ona kazała tu ludziom osiedlać się przez stulecia. To magia kolorowych skał zrobiła na mnie największe wrażenie. To w nich ludzie rzeźbili swoje domostwa. Wyglądało to wszystko jak ulepione z plasteliny. Kręciłem się po tym wszystkim do wieczora, a potem wróciłem na swoją półkę skalną nad miastem. Roweru nikt nie ukradł, namiot stał, ale karakala już nie było.To tylko jeden dzień spędzony w siódmym Cudzie Świata i mówię Wam warto było pedałować przez pustynię judzką, wzdłuż Izraela, potem połowę Jordanii by to przeżyć. Potem pojechałem na czerwoną pustynię Wadi Rum, ale to już będzie następna bajka jak koczownikom przy ognisku śpiewałem.
Krzysztof Nowacki
Reklama